W kwietniowym numerze "Kalejdoskopu" ukazała się rozmowa z Maciejem Świerkockim. Ograniczona objętość gazety zmusiła nas do skrócenia tej interesującej rozmowy. Obecnie publikujemy pełną wersję wywiadu, który w jednym punkcie stał się już nieaktualny - w międzyczasie Bob Dylan zgodził się odebrać Nagrodę Nobla.
Piotr Grobliński: Jesteś tłumaczem,
który udziela bardzo wielu wywiadów…
Maciej
Świerkocki: Ostatnio pewnie więcej niż kiedyś, to idzie takimi falami. Wszystko
zależy od tego, na kogo jest moda i kogo się tłumaczy.
Zapewne zawsze pojawia się pytanie,
który z przekładanych autorów był najtrudniejszy do tłumaczenia i czyje książki
najwyżej cenisz?
Nie
zawsze, ale rzeczywiście zadawano mi już to pytanie. Odpowiedzi zmieniają się w
czasie, bo książek przybywa i następują przetasowania na tych listach. Oczywiście
traktuję to jako rodzaj zabawy… Bardzo trudnym autorem był John Barth, przy
okazji także jeden z moich ulubionych. Opowiadać
dalej – tak nazywa się jego książka, powieść, ale tak skonstruowana, że
można ją traktować jako zbiór opowiadań albo próz poetyckich. W moim
przekonaniu to szczytowe osiągnięcie w twórczości Bartha, którą bardzo lubię. Wisienka
na torcie. Bardzo ciekawa, choć w istocie metafikcyjna książka – opowiadająca o
literaturze samej w sobie.
Tytuł sugeruje, że autor już nie
wierzył w wyczerpanie literatury.
Ja
nie wiem, czy on w nie kiedykolwiek wierzył. Ale wiem, do jakich esejów Bartha
pijesz. Jak pamiętasz, w tym drugim tłumaczył się z określenia literatura wyczerpania, sugerując, że
został źle zrozumiany przez krytykę. Panowało takie przekonanie, że pewne
formy, a nawet konstrukcje fabularne powtarzają się co jakiś czas – to nie jest
nowa idea. Barth cytuje zresztą papirusy egipskie, których autorzy ubolewają,
że wszystko zostało już napisane. Do pewnego stopnia tak jest, ale ważne, kto
pisze i jak to robi. Jeśli ma się umiejętność prowadzenia narracji, jeśli się
czuje ducha opowieści, to można opowiadać absolutnie o wszystkim. Byle mieć coś
do powiedzenia. Nie ukrywam, że wolę literaturę, która o czymś mówi, a nie jest
jedynie pusta zabawą.
Wszystko zostało napisane, ale nie
wszystko zostało przetłumaczone. Są jakieś arcydzieła w literaturze
angielskiej, których polski czytelnik nie może poznać?
Nie
mamy na przykład tłumaczenia V Thomasa Pynchona, a z klasyki brakuje
chociażby Henry’ego Greena, interesującego modernistycznego pisarza
angielskiego, z którego dorobku ukazała się tylko jedna książka. Ale wracając
jeszcze do problemu wyczerpywania się literatury –fantastyczne jest to, że
każdą książkę możemy tłumaczyć kilka czy kilkanaście razy, otrzymując może nie zupełnie
nowe, ale jednak inne książki. Tłumaczenia są jakąś interpretacją.
Pewnych tłumaczeń nie ma, bo nikt
ich nie zamawia? Tłumacze podejmują w ogóle pracę bez zamówienia z wydawnictwa?
Żyjemy
w smutnym świecie, w którym wszystkim rządzą pieniądze, więc często nie ma po
prostu kasy na wydanie dobrej literatury, sam tego doświadczam. W takim
przypadku raczej się wstrzymuję z tłumaczeniem, ale oczywiście są osoby, które
pracują „na zapas”. To jest łatwiejsze w przypadku poezji, gdzie można powoli
przekładać książkę po jednym wierszu. Z pracą nad powieścią jest trudniej,
zwłaszcza gdy jest to twój zawód. Trudno wygospodarować kilka miesięcy – tyle
robi się przekład przeciętnej powieści.
Pracujesz nad kilkoma książkami
równolegle? W 2010 wyszło aż 6 książek w twoim tłumaczeniu.
Tak
bywa, że coś długo leży u wydawcy i nagle wychodzi kilka pozycji. Poza tym krótsze
książki robi się szybciej. Ale zdarza się, że jedną książkę poprawiam, drugą
zaczynam, a trzecią kończę – wtedy czas trzeba sobie jakoś dzielić. Od trzech
lat tłumaczę Ulissesa – opracowałem
sobie taką metodę, że Joyce’owi poświęcam jeden dzień w tygodniu. To
efektywniejsza metoda niż mój stary system, czyli pół strony dziennie.
W polskich domach są tysiące
nieprzeczytanych egzemplarzy Ulissesa.
Po co nam kolejne wydanie? Ludzie być może je kupią, ale czy przeczytają?
Część
przeczyta w całości, większość przynajmniej spróbuje. Prawdę mówiąc, staram się,
żeby ten nowy przekład był łatwiejszy w lekturze, próbuję trochę zdjąć z tej
książki odium dziwactwa, za jakie uchodzi. Jest to niewątpliwie rzecz
awangardowa, ale po pierwsze chyba niepotrzebnie obudowana Himalajami
komentarzy i przypisów, wcale nie zawsze przydatnych czytelnikowi. Po drugie są
tam partie pisane bardzo dowcipnie, potocznie i przystępnie. Nie wszystko, ale
jeśli można coś z pierwszego polskiego przekładu trochę „odsztucznić”, to próbuję.
Czytasz te wszystkie uczone
komentarze? To w czymś pomaga?
Czytam,
choć nie zawsze znajdują odzwierciedlenie w tekście przekładu. Są zresztą
miejsca, co do których eksperci po dziś dzień mają wątpliwości, więc trzeba się
domyślać, zgadywać, opierać na intuicji.
Tłumacz literatury powinien
zostawiać konteksty kultury oryginału czy przybliżać czytelnikom realia i
język? Jakoś je dostosowywać do świata swoich czytelników? Czy pub to ma być
pub, bar czy może restauracja? Te słowa mają przecież trochę inne zakresy.
Istnieją
dwie generalne strategie, choć czasami tłumacze jeszcze je mieszają: egzotyzacja
i domestykacja, mówiąc uczenie. Ja częściej stawiam na egzotyzację: jeżeli
akcja dzieje się w kraju, w którym ludzie piją piwo na pinty, a nie na litry,
to wolę zostawiać te miary, a nie przeliczać. Jeżeli ktoś nie rozumie, niech
zajrzy do encyklopedii albo sprawdzi w Internecie. Kontakt z literaturą
powinien jednak uaktywniać. Niedawno zacząłem pracę nad ostatnią już chyba moją
książką Richarda Flanagana – The Unknown
Terrorist, czyli Nieznany terrorysta.
Rzecz dzieje się współcześnie w Australii i pojawia się tam wiele nazw
związanych z miejscową kulturą, na przykład nazwa tańca. Można by ją pewnie
jakoś przełożyć, ale wolałem ją zostawić w egzotycznym brzmieniu i skłonić
czytelnika, by przyjrzał się temu słowu. To przenosi nas w inny klimat. Podam
przykład warsztatowy: jeśli czytam, że amerykański pijaczek upija się jabolem,
to mam wątpliwości. Akurat to słowo wydaje mi się przypisane do naszego kręgu
kulturowego. Ale nie ma żelaznej reguły: zawsze można sobie wyobrazić
zastosowanie takiej czy innej strategii przez tłumacza – wszystko zależy od
tego, co chcemy osiągnąć.
Skoro możliwych jest wiele
tłumaczeń, a co za tym idzie – de facto wiele książek, to tłumacz jest
współautorem dzieła.
Dziś
nie ma już co do tego wątpliwości – nikt nie oczekuje od tłumacza, że będzie
automatycznie odwzorowywał oryginał. To jest niemożliwe, co daje nam nadzieję,
że jeszcze dużo wody w Wiśle upłynie, zanim roboty zabiorą nam robotę. Programy
tłumaczeniowe są może przydatne w codziennym życiu, ale nie w literaturze, tu
nie da się stworzyć algorytmów.
Szachiści też tak kiedyś mówili…
Myślę,
że liczba kombinacji w szachach jest wprawdzie ogromna, ale jak mówił Lem,
komputer jest głupi. Jest w stanie dokonać wielkiej liczby obliczeń, ale od
potężnej mocy obliczeniowej do tego, co nazywamy inteligencją, jeszcze daleka
droga. Nie do końca nawet wiemy, czego szukamy, jak inteligencję zdefiniować.
Są testy Turinga, czyli najprościej mówiąc – próby rozmowy ze sztucznym rozumem,
ale wciąż są to próby nieudane.
Tłumacz jest współautorem – tutaj
się zgadzamy. Ale rodzi to pewne konsekwencje, np. finansowe. Co z prawami
autorskimi, co z opłatami za adaptacje, za wypożyczanie w bibliotekach? Dzielić
to? W jakich proporcjach? Zaraz może się zgłosić redaktor, że on też by chciał
swoją część.
Redaktor
dostaje swoje honorarium. Poza tym myślę, że zakres i charakter pracy redaktora
jest nieporównywalny. Odpowiedzialność za wynik pracy bierze na siebie jednak
tłumacz albo – w przypadku tekstów oryginalnych – autor. Oni mają ostatnie
słowo. Poza tym pamiętaj, że autorzy czy tłumacze zarabiają dopiero wtedy, gdy
książka się sprzedaje. Choć z drugiej strony redaktor książek Raymonda Carvera trochę
tego Carvera stworzył. Oczywiście nie pisał mu książek, ale jeśli ktoś z
opowiadania 50-stronicowego robi stron 15, to jego wkład koncepcyjny, literacki
jest duży.
Niektóre pozycje przeszły już do
domeny publicznej, bo minęło 70 lat od śmierci autora, ale okazuje się, że
trzeba płacić tłumaczowi.
Zdarzyło
mi się, że warszawski teatr przygotował premierę na podstawie mojego przekładu Szkarłatnego płatka Michela Fabera,
nawiasem mówiąc udaną, ale uśmiałbyś się z sumy, którą dostałem za
wykorzystanie mojego przekładu. Zgodziłem się, bo w literaturze, na Boga, nie
zawsze chodzi o pieniądze. Poza tym moja praca dzięki przedstawieniu dotrze do
większej grupy odbiorców.
A nagrody? Wyobrażasz sobie, że
ktoś dostaje Nike czy Gdynię za przekład?
Przyznaje
się nagrody za przekład, ale to są osobne, branżowe wyróżnienia. Natomiast Nike
dla tłumacza? Wyobrażam sobie coś takiego, podobnie jak to, jakie by taka
decyzja wywołała protesty. Wiem natomiast, że są literaturoznawcy, którzy
postulują, żeby w historiach literatur narodowych uwzględniać też tłumaczy. To
rozsądny postulat. Przecież założyciele naszych narodowych literatur, np.
Chaucer czy Kochanowski, to byli tłumacze właściwie, adaptatorzy. Wszystko jest
właściwie dalszym ciągiem, mówiąc nieco filozoficznie – cała literatura jest
przekładem.
Całą literaturę wymyślił Borges…
Flanagan
podczas Festiwalu Conrada opowiadał właśnie o tłumaczeniu opowiadania Borgesa,
które nie miało wiele wspólnego z oryginałem, ale było tak niezaprzeczalnie
piękne, że jak powiedział, właśnie takich tłumaczeń oczekujemy. Podawał też przykład
przeciwny, trochę sobie przecząc: otóż wyczuwa, że coś jest nie w porządku z
przekładem, gdy przyjeżdża do jakiegoś kraju, udziela wywiadów i orientuje się,
że jest pytany o zupełnie inną książkę niż ta, którą napisał. Ale autor, gdy
znajdzie się w naszych rękach, musi się pogodzić z myślą, że to nie jest już do
końca jego dzieło. To jak ze sztuką teatralną – piszemy coś, ale to idzie w
ręce reżysera, aktora, scenografa. Gdy siedziałem w jury międzynarodowej
nagrody IMPAC, z zadowoleniem stwierdziłem, że – według regulaminu – jeśli
wygrywa książka przełożona na angielski, jedna czwarta nagrody idzie do
tłumacza.
Czyli została nawet ustalona jakaś
proporcja? Może dałoby się też wykroić 5% dla redaktora?
Jest
się czym dzielić – ta nagroda to 100 000 euro. 25 000 trafiło do
tłumaczki. To jest jakieś wyróżnienie i uznanie dla jej kunsztu.
Gdyby tłumacz dostał Nobla, to
byłoby piękne zwieńczenie serii: najpierw reportażystka, potem pieśniarz… Czy
to jest poszerzanie pojęcia literatury? Czy to są nagrody dla całego gatunku?
Ostatni Nobel to nagroda dla Dylana czy dla rockowej piosenki?
Niewątpliwie jest to nagroda dla całej popkultury.
Ale jest to też nagroda, która wskazuje publiczności, że pewne gatunki, np.
teksty piosenek, to też literatura. Zakres tego pojęcia się poszerza i bardzo
słusznie, bo to powrót do korzeni literatury – do Homera, trubadurów. To były
utwory pisane do muzyki. Podobnie nagroda dla Swietłany Aleksiejewicz była
trochę nagrodą dla reportażu, ale przecież sami się domagaliśmy docenienia
Kapuścińskiego. Jego nazwisko gdzieś krążyło, podobnie jak Dylana. Za
uhonorowaniem Dylana zaczęto lobbować jeszcze w latach 90., a mówić o tym jeszcze
wcześniej. Myślę też, że Nobel, zwłaszcza w dziedzinie literatury, nie jest
wolny od pewnych motywacji politycznych, choć nie chcę oczywiście deprecjonować
nagród dla Aleksiejewicz czy Dylana.
Albo Czesława Miłosza…
Te
polityczne ukłony byłyby niewłaściwe, gdyby nagrodzony był miernym pisarzem,
ale w tych trzech przypadkach tak nie było. Dylan jest wybitnym tekściarzem,
wybitnym poetą.
Tłumaczyłeś jego teksty?
Nie,
nie tłumaczyłem i miałbym spore opory przed podjęciem się takiego zadania. Jego
teksty nie były stworzone do czytania, tylko do śpiewania ze sceny. Oderwanie
ich od muzyki chyba trochę im szkodzi, co dotyczy zresztą wszystkich tekstów
poetów rocka – Jima Morrisona, Laurie Anderson. Poza tym usłowiańszczanie tej
poezji sprawiłoby, że jej źródło, punkt wyjścia, a także efekt końcowy
oddalałby się tak bardzo od autorskich intencji, od kontekstu, że mogłoby to
się stać trochę śmieszne. Przyznam, że przekłady Dylana, które znam, wydają mi
się trochę nieporadne. To nie zawsze jest wina tłumacza, te teksty trzeba by właściwie
napisać na nowo. To musiałby zrobić poeta i nie wiem, czy byłyby to jeszcze
tłumaczenia, ale podobno świetnie poradził z tym sobie Filip Łobodziński.
Czy nie obawiasz się zalewu
księgarń przez przypadkowe tłumaczenia piosenek Dylana?
Przypadkowych
to na pewno nie, bo agent Dylana słynie z pilnowania praw. O ile wiem, w Polsce cały Dylan jest już
sprzedany. Ukaże się około 300 tekstów i Tarantula,
jego słynna powieść z lat 60. Tej książki też nie chciałbym tłumaczyć, bo
wydaje mi się raczej marną prozą poetycką, głęboko surrealistyczną, trochę bełkotliwą.
Podobnie niektóre teksty piosenek, zwłaszcza w spolszczonej wersji, bywają
kiczowate. Dylan też miał swoje wzloty i upadki. Bardzo wysoko go cenię, ale
zdarzały mu się słabsze teksty, zwłaszcza miłosne.
Wymienisz trzy najlepsze teksty
Dylana?
Wymienię trzy dobre płyty: Blood on the Tracks, Blonde on
Blonde, Bringing It All Back Home. Na tych płytach nie ma
słabego tekstu, ale są one tak silnie związane z muzyką, że nie potrafię
rozdzielić jednego od drugiego. To bardzo silny związek, więc pierwszy raz
Akademia zmusza nas do słuchania noblisty. Proponuje słuchać, nie czytać
Dylana. Na pewno nie rzucę się na tomy jego poezji.
Ja mam taki kłopot z tymi tekstami,
że nieraz nie wiem, o czym one mówią. Na przykład All Along the Watchtower.
Po
angielsku to wcale nie jest bardziej zrozumiałe. To akurat jeden z jego
mistycznych tekstów, które się doczekały wielu interpretacji. Polskie
tłumaczenia brzmiały dotąd naiwnie, już
sam tytuł Naokoło wieży wywołuje
uśmiech, kojarzy się z jakąś dziecięcą zabawą. Być może charakter języka
sprawia, że niektóre wersy w oryginale brzmią mniej naiwnie, np. She
makes love just like a women.
(…) But she breaks just like a little
girl. To jako myśl jest naiwne w każdym języku, ale po
angielsku brzmi ładnie, chociaż pensjonarsko.
A
Blowing In the Wind? Można to znaleźć w zbiorkach
piosenek harcerskich.
Śpiewało
się to przy ognisku, gdy mieliśmy po 14 lat. Już wtedy polski tekst budził
sporo wątpliwości, bo jest trochę na siłę dopasowywany do rytmu, rymu.
A dlaczego Dylan nie odebrał
nagrody – jak myślisz? Mógł przecież powiedzieć podczas ceremonii coś ważnego.
Ten
Nobel był bardziej potrzebny Akademii niż Dylanowi. On już swoje zrobił, nie
potrzebuje ani tego miliona dolarów, ani tej sławy. Poza tym całym swoim życiem
zaprzeczał takim ambicjom i zapędom, nawet gdy uchodził za sumienie Ameryki.
Przede wszystkim jest to rockman, a rockman nie zajmuje miejsca na mównicy, no
chyba że Bono. Dylan nie chciał nigdy nikogo pouczać. Chyba nie miałby nic do
powiedzenia na temat wsparcia czy skarcenia którejś ze stron politycznego
sporu. To był – przypominam – bardzo gorący dla Ameryki okres, więc nie
uniknąłby pytań o wybory. Takie by były oczekiwania. A on jest niezależnym
samotnikiem, robi, co chce. Chciał zagrać w Watykanie dla papieża, to zagrał.
Pytanie z trochę innej beczki: co twoim
zdaniem dzieje się ciekawego w łódzkiej kulturze? Co byś rekomendował?
Przede
wszystkim myślę, że sytuacja w kulturze w ogóle jest nieciekawa, wszędzie, w kraju i na świecie. Żyjemy w czasach atrofii wyobraźni i intelektu – u
artystów, publiczności, ale też w instytucjach. Tylko od czasu do czasu możemy
liczyć na jakieś indywidualności. W tym sensie sytuacja kultury w Łodzi nie
wydaje mi się ani gorsza, ani lepsza niż w innych miastach. Oczywiście
proporcjonalnie do pozycji tych miast na kulturalnej mapie Polski. Takie
ośrodki, jak Kraków, Wrocław, Gdańsk czy Warszawa dominują, przede wszystkim
mają więcej pieniędzy, żeby nie wymieniać innych czynników. A w Łodzi? Bliższa
ciału koszula – myślę, że bardzo dobrym wydarzeniem, wciąż mającym szansę, by
odgrywać ważną rolę w Polsce, jest Puls Literatury, festiwal wymyślony przez
nieodżałowanego Zdzisia Jaskułę, który potrafił łączyć ludzi. Żałuję, że nie ma
Camerimage, bo przynajmniej raz w roku przyjeżdżały tutaj naprawdę duże
nazwiska. A to jest miastu potrzebne – niech tu ktoś przylatuje, przyjeżdża.
Jest też kilka ciekawych inicjatyw oddolnych, niezależne teatry, nieźle ma się
scena muzyczna. Wydaje mi się, że takie lokalne zjawiska mają swoją wartość.
Żyjemy w czasach, gdy to, co bardzo głośne, popularne, jest często słabsze od
rzeczy na pozór niszowych. Ta lokalność powinna być naszą bronią. Skupmy się na
tym, co jest, szanujmy to, zamiast wymyślać nowe inicjatywy, które uszczuplą
skromne przecież środki. Możemy tylko prosić włodarzy o życzliwość dla kultury.
Nie mówisz nic o filmie, a przecież
to także twoja branża. Podobno piszesz jakiś scenariusz dla Opus Film?
Owszem,
bo nie zaniedbuję też swoich obowiązków pisarskich. Kilka lat temu wydałem tom
esejów o postmodernizmie, w 2014 roku wyszły dwie moje powieści, a teraz dla
Piotra Dzięcioła piszemy z moją rodzoną żoną trzynastoodcinkowy fabularny
serial telewizyjny, Uwięzieni,
którego projekt powstał już z 6 czy 7 lat temu i wygrał konkurs w TVP. To miłe,
ale trzymaj za nas kciuki, bo napisanie tekstu a jego realizacja
to jednak dwie różne rzeczy.
Kategoria
Literatura