Już nie pamiętam, jak to jest być dzieckiem. To było tak dawno! I na Abramowskiego, a teraz przecież mieszkam daleko, na Bałutach. Zapomniałem też, jak się dzieci zachowują, jak myślą. Kiedy spotkam takiego małego człowieka, nie wiem, o czym tu rozmawiać. Kafki pewnie nie czytał, polityką się nie interesuje (ja też), nie wie, jaki tytuł miała pierwsza płyta Stonesów. Moje dziecko to już dorosły facet, jest większy ode mnie, co akurat jest pocieszające, bo przecież zły to mistrz, którego uczeń nie przerósł. Czy jakoś tak.
Wystawa Katarzyny Karpowicz w Galerii Willa pozwoliła mi jednak na chwilę wrócić do dawnych czasów. Przez dwie godziny czułem się, jakbym przyszedł na plac zabaw. Przypomniałem sobie! Mój, w cieniu hal fabryki Barcińskiego, był bardzo słoneczny, rozkrzyczany. Plac w galerii zastałem milczący i zamyślony. Dzieci na wszystkich niemal obrazach milczały i przyglądały się nam, widzom. Czy z ciekawością? Trudno powiedzieć. Były raczej zaskoczone naszą obecnością, intruzów, którzy przerwali im zabawę. Poza tym na wielu obrazach panowała noc, względnie późny wieczór, świeciły księżyce, kołysały się drzewa, w oknach okolicznych domów paliły się światła. Dorosłych można było policzyć na palcach jednej ręki: jakiś przechodzień, mama z wózkiem. Dzieciom za to towarzyszyły zwierzęta, do których można się było przytulić.Cały tekst Macieja CHOLEWIŃSKIEGO można przeczytać w kwietniowym numerze „Kalejdoskopu” 4/2024.
Kategoria
Inne