No i doczekaliśmy się w łódzkiej literaturze zażartej polemiki. Profesor Tomasz Cieślak zrecenzował książkę Przemysława Owczarka "Miasto do zjedzenia" (Mikołów 2013). Poeta nie mógł strawić recenzji i odpowiedział polemicznym (auto)komentarzem do własnego tomu. Na to recenzent...
No i doczekaliśmy się w łódzkiej literaturze zażartej
polemiki. Profesor Tomasz Cieślak zrecenzował książkę Przemysława
Owczarka Miasto do zjedzenia (Mikołów
2013). Poeta z recenzji nie był zadowolony i odpowiedział
polemicznym autokomentarzem do własnego tomu. Na to
recenzent...
Trudne zadanie - Tomasz Cieślak
„Miasto do zjedzenia” to obszerna „łódzka” książka znanego
rodzimego poety, Przemysława Owczarka. Trudna i ciekawa lektura.
Łączy wspomnienia, drobne obrazki z przestrzeni miasta, notatki,
teksty bliskie poetyce zaangażowanego społecznie felietonu – z
żartobliwymi i całkiem serio konstruowanymi przepisami kulinarnymi
oraz sumiennym przewodnikiem po Piotrkowskiej. A obok nich
odnajdziemy dialog Rubinsteina z Tuwimem, cykl liryków, poemat i
groteskowo rymowane drobne wiersze oraz, na osobnej, wklejonej
planszy, przewrotną, bardzo osobistą mapę centrum Łodzi. Różne te
formy czytać trzeba nierozdzielnie, bo wzajemnie się motywują,
oświetlają i dopełniają. „Miasto do zjedzenia” jest też w jakiejś
mierze utworem z kluczem, nie do końca zapewne czytelnym dla
niełodzian, zwłaszcza że niektóre odwołania mają charakter dość
swobodnych skojarzeń i bardzo dyskretnych aluzji. Ogrom odniesień
do współczesności i historii, do najbardziej charakterystycznych
punktów w miejskiej topografii, do ważnych i mniej istotnych
wydarzeń, politycznych debat i sporów, plotek i anegdot z
codziennego życia – zaiste imponuje. I przytłacza, i onieśmiela, i
– zastanawia. Po co takie nagromadzenie szczegółów? Nie tylko
czytelnik, choćby najuważniejszy, nie jest w stanie tego bogactwa
tekstowego w pełni zrozumieć ani przeżyć. Podobnie zresztą i sam
wykreowany przez Owczarka bohater – narrator – podmiot liryczny. On
też gubi się pośród różnych przenikających się pokładów łódzkości,
szuka jakichś do nich kluczy – i chyba nie znajduje. Przemierza
Łódź, a przemierzając próbuje ją opowiadać, odtwarzać, a może –
stwarzać na nowo, po swojemu?
Przywołuje to, co najbardziej znane, charakterystyczne i
oczywiste dla łodzian: specyficznie łódzkie punkty w przestrzeni
(np. fontannę na placu Dąbrowskiego, Polesie Konstantynowskie –
jedyny chyba w Polsce rezerwat leśny w mieście, Manhattan, Rudzką
Górę), pamięć rozmaitych wydarzeń (tragiczne w skutkach wybuchy
gazu na Retkini w pierwszej połowie lat 80.), obiegowe sądy i
stereotypy na temat Łodzi (o „złym mieście”, o jego wyłącznie
włókienniczym i tylko robotniczym charakterze, o mieście czterech
kultur), specyfikę łódzkiego języka (kto poza Łodzią wie, co to
„angielka”?). Owczarek składa miasto ze znanych puzzli, jego
bohater okazuje się zresztą nieprzekraczalnie i wyłącznie
łodzianinem, który nie ma potrzeby objaśniania i budowania
zajmujących opowieści dla odbiorców skądinąd. Przeciwnie, jest u
siebie, mierzy się, sam na sam, z miastem i swoimi o nim
wyobrażeniami oraz ze swoją pamięcią. Mierzy się – bo przywołuje
nader często, brutalnym językiem, niesmacznie, drażniąco – także
zdarzenia patologiczne i tragiczne (aferę łowców skór, dzieci w
beczkach).
Bohater utworu usiłuje przede wszystkim odkryć istotę, fenomen
Łodzi w jej realnej przestrzeni. Nazwy, wyglądy, numery domów
ukonkretniają, zakorzeniają i – paradoksalnie – subiektywizują
literacką kreację. W wędrówce przez miejską przestrzeń miesza się i
nakłada na siebie to, co teraz, z tym, co kiedyś, bez wyraźnego
rozróżnienia, bez wskazania procesualności zmiany oraz refleksji
nad jej źródłami i skutkami, bez stałej zasady, poprzez luźne
skojarzenia i przypomnienia. Taki charakter ma przede wszystkim
Piotrkowska, opisywana w stanowiącym integralną część książki
poemacie „uczta jednej ulicy”. Zapis podróży po niej, podróży
wspak, bo od końca do początku, wypełnia niezwykłe wręcz bogactwo
współczesnych obrazów (stąd opisy kamienic, pomników, szyldów,
witryn) współistniejących z tym, co było kiedyś (od suchych
informacji historycznych po osobiste wspomnienia z dość odległej
przeszłości). Podróż Piotrkowską to ani nie jest podróż w czasie,
ani w przestrzeni, obie te sfery okazują się nierozdzielne i
wzajemnie się przenikają, lecz próżno szukać będziemy jakiegoś
niezawodnego i stałego mechanizmu czy wzoru owego przenikania –
zawsze decyduje o tym, w sposób niepowtarzalny, doświadczający
podmiot – bohater poematu.
Utwór Owczarka jest tekstem łódzkim, arcyłódzkim, który
wykorzystuje w budowaniu swoistej ‘ideologii łódzkiej’ pamięć
kulturową Łodzi (bo nie umie albo nie chce w pewnych zakresach jej
przekroczyć), której składowymi są: nostalgiczne poczucie utraty
(wielokulturowości, blichtru i bogactwa Łodzi przemysłowej),
doświadczenie przemocy (rewolucji 1905 roku, Holokaustu),
peryferyjności i niespełnienia – oraz (a może nade wszystko?)
niepochwytnego, niedefiniowalnego, a wyrastającego z wymienionych
składowych i z przestrzeni miasta genius loci. Łódź Owczarka –
mówiąc dosadniej, a sporo w utworze, jak wspomniałem, wulgarności i
dosadności – to miasto przemilczanej albo zagadywanej bądź
zapijanej traumy. Dlatego tak ważnym patronem „Miasta do zjedzenia”
jest Julian Tuwim: poeta tej łódzkiej traumy właśnie, łódzkiej
biedy i przemocy, nienawidzący Łodzi i nieprzytomnie do niej po
latach tęskniący.
Jednak kluczowy dla zrozumienia artystycznego zamysłu „Miasta
do zjedzenia” jest trop kulinarny. W kilkunastu miejscach utworu
znaleźć możemy nie tylko klasyczne w kształcie przepisy, ale też
sporo metafor jedzenia i trawienia. Bo „Miasto do zjedzenia” to
ambitna próba poznania i zrozumienia (więc przetrawienia,
skonsumowania) Łodzi – próba dotarcia do jej „prawdziwej twarzy”,
zdjęcia przesłon, przesądów, mitów, tajemnic. Odnalezienia jej
pomiędzy powszechną nadal o niej niepamięcią a budowaną dopiero
mozolnie pamięcią. Ale Łódź pozostanie chyba jednak nadal
wyzwaniem.
Tomasz Cieślak
Po tej krytycznej
zalewajce Cieślaka (trochę kwasu + woda + parę smakowitych
grzybków) Owczarek zaserwował nam potrawkę z myszołowa w ostrym
sosie esejowym i gorzkich ziołach.
Krytyk do zjedzenia. Polemika z recenzją Tomasza
Cieślaka pt. „Trudne zadanie” - Przemysław Owczarek.
Krytyk, który w podsumowujących momentach swojej recenzji
używa dwukrotnie słowa „chyba”, ma rzeczywiście trudne zadanie.
Wyobraźmy sobie chirurga, który stwierdza: przerzuty są chyba w
lewym płucu? – wycinamy. I po pacjencie. Zatem jeśli krytyk nie
jest przekonany co do własnych rozpoznań, powinien odstąpić od
utworu i klawiatury. Można to stwierdzenie sprowadzić do aforyzmu i
zamknąć kwestię, ale postanowiłem przeżuć potrawkę prof. Tomasza
Cieślaka – z którym zdarza mi się miło współpracować – żeby Państwu
wyjaśnić, skąd mógł się dla mnie wziąć jej mdły smak. Inaczej
mówiąc, w kraju z istoty klanowym, gdzie przesunięcie w górę
poprzeczki wywołuje zgrzytanie zębów, a brak solidnej polemiki
zastępowany jest przez asekurację i włazidupstwo, warto jest
prowokować ujędrniającą nawalankę.
Wybaczcie. Występuję w interesie własnej książki. Jeśli wiersz
wychodzi z domu i nie wraca, po co autor wybiega za nim i zgłasza
pretensje. W tym jednak przypadku lektura została obwarowana
wskazówkami, a punkty orientacyjne i warunki możliwości
interpretacji zostały określone. Mamy na stole jedną z propozycji
upichcenia tekstu preferowaną przez samego kucharza, który ma prawo
sugerować, jak można spożyć danie.
Tymczasem recenzja Tomasza Cieślaka całkowicie to pomija,
wskazuje, że podmiot liryczny szuka istoty Łodzi i zaiste błądzi,
bo „chyba nie znajduje”. Dorzućmy topografię, stereotypy, łódzki
słownik, brutalny język. Razi krytyka nadmiar szczegółów, bo się
nie mieści w filologicznych szufladkach. Cieślak próbuje
zdefiniować książkę poprzez wyliczenie zastosowanych w niej
gatunków i na tym kończy klasyfikujące rozpoznania. To przecież nie
tomik ze spójną poetyką, którego cnotą powinna być idiomatyczna
przewidywalność, a raczej drażniące tomiszcze, które trzeba
solidnie przestudiować, próbując przełknąć te okropne wulgaryzmy
jakiegoś proteusza. Kto to napisał? Poeta napisał a zebrał
etnograf, który wierzy w szczegóły i konkrety, bo w nich jest
więcej życia. Zatem, z czym mamy do czynienia? Poemat, proza
poetycka, felieton? Nie mam, proszę Państwa, w tej kuchni wiele
miejsca, więc sedno swojej polemiki wyłuszczę w formie
przepisu.
Weź „Miasto do zjedzenia”, jego połcie – dwie księgi, „Głód” i
„Zapusty” – i ich części. Pomyśl, że Łódź to taka brzemienna
starucha. „Głód” dzieli się na: część I „Sekrety cielęciny” –
miasto widziane oczami dziecka; część II „Czarna polewka” o
miejskich traumach i skórach zrzucanych przez Łódź, której duch
nowoczesności wciąż każe powstawać z ruin sensu i kolejnych
kryzysów – pokłon tobie melancholio; część III „Potrawy z łowców”
jest poświęcona dzikim zwierzętom w mieście: pustułkom, sowom,
lisom etc. Forma? Zesejowana proza poetycka przeistacza się w
wiersz rymowany, który kontrapunktuje przepis kulinarny bądź notka,
co jadłem, gdy powstawała kolejna narracja i jej liryczne
„wykończenie”. Między częściami znajdziecie trochę wierszy –
nazwałem je „zaułkami zakąsek” – to pasaże, przejścia i łączniki. W
tej księdze podmiotem jest „ja”. Weź drugą księgę – „Zapusty”:
część I „Uczta jednej ulicy”, to wędrówka na wspak Piotrkowską po
znakach i maskach, marsz, w czasie którego wymieszały się historia,
surrealne wizje i teraźniejszość – widzieliście obraz Bruegla
„Wojna postu z karnawałem”? – aż się wszystko nawzajem znosi od
numeru 317 do numeru 0, aż miasto umiera i rodzi się na nowo na
placu Wolności w eksplozji karnawału – więc trzeba „przejść” przez
cielesność i jego „dół”, jak Gargantua, jeść, pić, tańczyć,
przeklinać, kopulować, śmiać się i wydalać, zwolnić mechanizmy
kontroli społecznej, bez wydumanego marketingu i czujowej
nostalgii, lecz ekstatycznie i dionizyjsko. W ten sposób miasto i
człowiek nakładają maski, ten cały łódzki eklektyzm, wcielają w
siebie mit śmierci i odnowy. W końcu wszyscy jesteśmy głupcami,
Łódź to nasz statek, musimy zdać sobie sprawę, że jesteśmy
„karmieni przez sny” w II części i trzeba obudzić się z
prenatalnego koszmarku; mamy pracę do wykonania, łodzianie powinni
wziąć miasto w swoje ręce. Kto może wyrazić uniwersum karnawału?
Hasło: umarło miasto, niech żyje miasto! Kto reprezentuje uniwersum
karnawału? Dziecko, melancholia na rauszu i czczone w nas zwierzę.
Trzy figury w rozprężonej czasoprzestrzeni łączą się w jedną figurę
przebierańca-ozdrowieńca. Po agonii Łodzi odliczanej w poemacie
przez ostatnie dziesięć numerów ulicy, do śmierci i ponownych
mityczno-groteskowych narodzin miasta, trzy figury stapiają się w
doskonałą postać Androgyne – dziewczyka. W karnawale sfery kultury
i natury mieszają się ze sobą umożliwiając regres i odnowę, stąd
wielopłciowe i groteskowe człeko-zwierzęce postacie rodem z
plemiennych rytuałów. Dlatego w II księdze podmiotem staje się „my”
– wspólnota, a tekst to performatywny „scenariusz” karnawału. Jak
księga jest rozpisana? Jakbyście na poemat prozą założyli maskę
eseju, zaś na jego korpus fartuch kucharza, czyli dyskurs
kulinarny, a w ręce włożyli bedeker. Podobny melanż tyczy się
księgi I.
Tak jak eklektyczna jest łódzka architektura, eklektyczne jest
„Miasto do zjedzenia”. Łączy je ta sama trudna do zdefiniowania
istota – nowoczesność, tj. niepochwytność, fragmentaryzacja, pływ,
widmowość metafizycznego i topograficznego centrum, uparte trwanie
pośród ruin sensu, gotowe na realizację kolejnej utopii, kpiący z
długotrwałych tradycji atawizm i nomadyczny temperament. Ale celem
mojej książki nie jest osaczenie istoty Łodzi, lecz stworzenie
poprzez rytuał karnawału cezury oddzielającej dzisiejszą Łódź od
ostatnich 20 lat przemian, kiedy Polska była dla miasta macochą.
Łódź zaczyna się odradzać, dlatego zafundowałem jej literacki zgon
i kosmiczny poród, dokonując swego rodzaju operacji na
wizerunku.
Staram się poszerzać granice literatury. Chcę, by była ona
wyzwaniem, a krytyk drapał się po głowie, odnajdując w niej dziurę,
jeśli tak niepewnie naznacza swój styl słowem „chyba”. To tam, w
tej dziurze, musiały zniknąć takie słowa-klucze jak: rytuał,
karnawał, mit, groteska, sylwa, zapis automatyczny, monolog
wewnętrzny, pasaż tekstowy, poemat prozą, esej, perspektywiczność,
konstelacja, epifania etc. Jak można było pominąć je w recenzji,
przecież można je objaśnić? „Miasto do zjedzenia” potrzebuje
krytyka o kompetencjach antropologa literatury.
Drodzy Państwo, podaję książkę we własnym sosie i życzę
smacznego. Jestem przekonany, Niepewny Tomaszu, że „Miasto do
zjedzenia” jest nadal dla ciebie wyzwaniem. Jeśli doceniasz trop
kulinarny, powinieneś mocniej wgryźć się w mięso. Ale trzeba mieć
ostre zęby i sztućce.
Przemysław Owczarek
Publikujemy oba
teksty w nadziei na lawinę komentarzy. Dwa dania to przecież za
mało na literacką ucztę. Przydałby się deser, kompot, a może nawet
małe poprawiny. Internet wiele wytrzyma, byle wątroby czytelników
jakoś to zniosły.
No i doczekaliśmy
się odpowiedzi Tomasza Cieślaka, także w duchu kulinarnym. Co jak
co, ale promocja książki Przemysława Owczarka -
wyborna...
W odpowiedzi Przemysławowi Owczarkowi -
Tomasz Cieślak
Świetnie, że Przemysławowi Owczarkowi nie przypadła do gustu moja krótka recenzja Jego „Miasta do zjedzenia”, bo też i nie Jego gust, z całym dlań szacunkiem i sympatią, jest dla mnie najważniejszy. Autor oczekiwał ode mnie najwyraźniej naukowego elaboratu, chciał sumiennej egzegezy – a tu proszę, zawód! Nie wyłowiłem z tekstu wymienionych starannie przez Owczarka w jego odpowiedzi na mój skromny szkic wszystkich trzynastu słów-kluczy niezbędnych do zrozumienia Jego tekstu. Nie wskazałem w półtorastronicowej, przystępnej recenzji najgłębszych sensów Jego dzieła!
Szkoda tylko, że Autor, wśród przykrego poczucia zawodu, nie zadał sobie pytania, dlaczego. Porównał moją pozycję do lekarza, który zamiast orzekać, mówi „chyba” – i zaproponował mi grzecznie zamilknięcie. Otóż nie sprawię mu tej satysfakcji. Najwidoczniej różnie rozumiemy funkcje i pozycję krytyka w popularnym miesięczniku. Nie widzę nic złego w tym, że ujawniam swoje wątpliwości, że nie stawiam diagnoz – i nie proponuję leczenia (a byłoby co leczyć). Swoją drogą, nie traktowałbym mojego „chyba”, którym dwukrotnie posłużyłem się w recenzji, jako świadectwa niepewności – jak chce Owczarek. On, Wytrawny Poeta, zdaje sobie sprawę, że moje „chyba” nie do końca jest świadectwem wahania. Użyłem go – może dopowiem, skoro nie widać – w funkcji eufemizmu. Raz pojawia się zamiast jednoznacznego „niestety nie” („On też gubi się pośród różnych przenikających się pokładów łódzkości, szuka jakichś do nich kluczy – i chyba nie znajduje”), drugi raz – zamiast „na pewno” („Łódź pozostanie chyba jednak nadal wyzwaniem”).
Moja recenzja, czyli, jak pisze Autor, „mdła potrawka”, ugotowana przecież na jego dziele, nie mogła mieć innego smaku, bo z takich produktów (dostarczonych przez samego Owczarka w zbyt dużych ilościach) powstała. Smaczne bowiem nie może być takie łączenie w tekście artystycznym kompetencji antropologa kultury i poety. Dlaczego? Bo dokonuje się w „Mieście do zjedzenia”: planowo, mozolnie, nudnawo i przewidywalnie, nazbyt czytelnie (natrętnie?) i mechanicznie. Tak jak smaczne nie będzie (tu wpisuję specjalnie dla Owczarka słowo „chyba”) połączenie czekolady ze smażoną cebulką – i nic nie pomogą nagabywania kucharza, że to świetny pomysł. Nie chcę, żeby to on, kucharz, decydował o moim guście i smaku. Nie chcę jeść pod dyktando kucharza i nie będę zachwycać się jego dokonaniami tylko dlatego, że on mi mówi, że warto się zachwycić. Moje szkice do „Kalejdoskopu” rozumiem najprościej: dzielę się w nich moimi fascynacjami i zawodami, nie uprawiam tu nauki, staram się być bardziej dociekliwym czytelnikiem niż literaturoznawcą (i nie piszę jako „profesor”, co niemal w formie zarzutu akcentuje Autor, lecz pod swoim imieniem i nazwiskiem).
Wiem, zawiodłem kucharza Owczarka: chciał dogłębnego studium – i nie podołałem. Tym bardziej zatem jakoś wręcz wzruszająca jest ta część Jego odpowiedzi na mój szkic recenzencki, w której – jak sam stwierdza – „w formie przepisu” tłumaczy, jaka była jego autorska intencja i jak należy odczytywać sensy „Miasta do zjedzenia”, których nie opisałem – bo poszedłem w inną stronę, bo wbrew nagabywaniom kucharza chciałem tego dania spróbować sam, bez jego wyjaśnień czy podpowiedzi. Jakoś przejmująca jest też skromność, z którą Owczarek pisze, tak po prostu: „Staram się poszerzać granice literatury”. Otóż nie poszerza, bo tego się nie da założyć ani zadekretować – i tej kwestii głównie dotyczyła moja recenzja. Misterny plan Poety się nie powiódł. Zamiast „poszerzania granic” mamy niesmaczny, nieudany bigos, w którym za dużo wszystkiego. Siedzimy nad talerzem, dłubiemy nieśmiało widelcem, a kucharz aż rwie się, żeby stanąć nad nami i wyjaśnić, dlaczego jest w nim i jajecznica, i ananasy (i jedenaście innych składników, bo w sumie ma być ich, jak założył, trzynaście). Nic z tego. Na nic zdadzą się ostre zęby i sztućce krytyka literackiego. Może rzeczywiście potrzeba mocnej szczęki antropologa kultury, żeby ten bigos pogryzł i przetrawił, analizując wszystkie składniki osobno, a nie martwiąc się o ich kompozycję? A co z żołądkiem?
Świetnie, że Przemysławowi Owczarkowi nie przypadła do gustu moja krótka recenzja Jego „Miasta do zjedzenia”, bo też i nie Jego gust, z całym dlań szacunkiem i sympatią, jest dla mnie najważniejszy. Autor oczekiwał ode mnie najwyraźniej naukowego elaboratu, chciał sumiennej egzegezy – a tu proszę, zawód! Nie wyłowiłem z tekstu wymienionych starannie przez Owczarka w jego odpowiedzi na mój skromny szkic wszystkich trzynastu słów-kluczy niezbędnych do zrozumienia Jego tekstu. Nie wskazałem w półtorastronicowej, przystępnej recenzji najgłębszych sensów Jego dzieła!
Szkoda tylko, że Autor, wśród przykrego poczucia zawodu, nie zadał sobie pytania, dlaczego. Porównał moją pozycję do lekarza, który zamiast orzekać, mówi „chyba” – i zaproponował mi grzecznie zamilknięcie. Otóż nie sprawię mu tej satysfakcji. Najwidoczniej różnie rozumiemy funkcje i pozycję krytyka w popularnym miesięczniku. Nie widzę nic złego w tym, że ujawniam swoje wątpliwości, że nie stawiam diagnoz – i nie proponuję leczenia (a byłoby co leczyć). Swoją drogą, nie traktowałbym mojego „chyba”, którym dwukrotnie posłużyłem się w recenzji, jako świadectwa niepewności – jak chce Owczarek. On, Wytrawny Poeta, zdaje sobie sprawę, że moje „chyba” nie do końca jest świadectwem wahania. Użyłem go – może dopowiem, skoro nie widać – w funkcji eufemizmu. Raz pojawia się zamiast jednoznacznego „niestety nie” („On też gubi się pośród różnych przenikających się pokładów łódzkości, szuka jakichś do nich kluczy – i chyba nie znajduje”), drugi raz – zamiast „na pewno” („Łódź pozostanie chyba jednak nadal wyzwaniem”).
Moja recenzja, czyli, jak pisze Autor, „mdła potrawka”, ugotowana przecież na jego dziele, nie mogła mieć innego smaku, bo z takich produktów (dostarczonych przez samego Owczarka w zbyt dużych ilościach) powstała. Smaczne bowiem nie może być takie łączenie w tekście artystycznym kompetencji antropologa kultury i poety. Dlaczego? Bo dokonuje się w „Mieście do zjedzenia”: planowo, mozolnie, nudnawo i przewidywalnie, nazbyt czytelnie (natrętnie?) i mechanicznie. Tak jak smaczne nie będzie (tu wpisuję specjalnie dla Owczarka słowo „chyba”) połączenie czekolady ze smażoną cebulką – i nic nie pomogą nagabywania kucharza, że to świetny pomysł. Nie chcę, żeby to on, kucharz, decydował o moim guście i smaku. Nie chcę jeść pod dyktando kucharza i nie będę zachwycać się jego dokonaniami tylko dlatego, że on mi mówi, że warto się zachwycić. Moje szkice do „Kalejdoskopu” rozumiem najprościej: dzielę się w nich moimi fascynacjami i zawodami, nie uprawiam tu nauki, staram się być bardziej dociekliwym czytelnikiem niż literaturoznawcą (i nie piszę jako „profesor”, co niemal w formie zarzutu akcentuje Autor, lecz pod swoim imieniem i nazwiskiem).
Wiem, zawiodłem kucharza Owczarka: chciał dogłębnego studium – i nie podołałem. Tym bardziej zatem jakoś wręcz wzruszająca jest ta część Jego odpowiedzi na mój szkic recenzencki, w której – jak sam stwierdza – „w formie przepisu” tłumaczy, jaka była jego autorska intencja i jak należy odczytywać sensy „Miasta do zjedzenia”, których nie opisałem – bo poszedłem w inną stronę, bo wbrew nagabywaniom kucharza chciałem tego dania spróbować sam, bez jego wyjaśnień czy podpowiedzi. Jakoś przejmująca jest też skromność, z którą Owczarek pisze, tak po prostu: „Staram się poszerzać granice literatury”. Otóż nie poszerza, bo tego się nie da założyć ani zadekretować – i tej kwestii głównie dotyczyła moja recenzja. Misterny plan Poety się nie powiódł. Zamiast „poszerzania granic” mamy niesmaczny, nieudany bigos, w którym za dużo wszystkiego. Siedzimy nad talerzem, dłubiemy nieśmiało widelcem, a kucharz aż rwie się, żeby stanąć nad nami i wyjaśnić, dlaczego jest w nim i jajecznica, i ananasy (i jedenaście innych składników, bo w sumie ma być ich, jak założył, trzynaście). Nic z tego. Na nic zdadzą się ostre zęby i sztućce krytyka literackiego. Może rzeczywiście potrzeba mocnej szczęki antropologa kultury, żeby ten bigos pogryzł i przetrawił, analizując wszystkie składniki osobno, a nie martwiąc się o ich kompozycję? A co z żołądkiem?