Okładkową twarzą styczniowego "Kalejdoskopu" jest Ewelina Kudeń-Nowosielska, występująca na scenach TeArtu i Teatru Małego. Poniżej pełna wersja wywiadu, który z aktorką przeprowadził Piotr Grobliński.
Okładkową twarzą styczniowego "Kalejdoskopu" jest Ewelina
Kudeń-Nowosielska, występująca na scenach TeArtu i Teatru Małego.
Poniżej pełna wersja wywiadu, który z aktorką przeprowadził Piotr
Grobliński.
Piotr Grobliński: To jak to było z tym
Szczecinem?
Ewelina Kudeń-Nowosielska: Na czwartym roku studiów pojechałem
na rozmowę z dyrektorem Teatru Polskiego Adamem Opatowiczem.
Zupełnie nie wiedziałam, co z tego wyniknie. A tu pan dyrektor daje
mi skierowanie na badania lekarskie. Akurat jedna aktorka do
Warszawy mi uciekła, więc wejdzie pani w wakacje w trzy
zastępstwa. Wzięłam dokumenty, a tydzień później okazało się,
że jestem w ciąży. Nawet mi przez myśl nie przeszło, żeby to
zataić, podpisać umowę, a po trzech miesiącach powiedzieć:
dyrektorze, przepraszam. Wiem, że tak ludzie robią, ale jakoś nie
mogłam. Zadzwoniłam z wyjaśnieniami, dyrektor obiecał, że jeżeli
będę chciała wrócić, to mam się odezwać. Ale kiedy się urodziła
Zosia i zobaczyłam, jak to wygląda, stwierdziłam, że nie da się
mieszkać w Łodzi, grać w Szczecinie i mieć męża w Warszawie.
Przepadło.
Oboje byliście na studiach?
Bartek był już po studiach. Poznaliśmy się, kiedy ja byłam na
pierwszym roku, on na czwartym. Byłam jego fuksicą. Każdy pierwszy
rok przechodzi przez pierwszy miesiąc fuksówkę i on był tak zwanym
„dyrektorem fuksówki”. Miał wtedy brodę, wąsy, bo akurat grał
robotnika w filmie o Popiełuszce. Wyglądał strasznie poważnie.
O co chodzi w tym fuksowaniu?
Fuksówka polega na wykonywaniu zadań, przygotowywaniu jakichś
etiud, odpytywaniu z nazwisk starszych kolegów. Idea jest taka,
żeby ten pierwszy rok poznał szkołę i siebie nawzajem, bo na
zajęciach trzeba się otworzyć – szkoła teatralna to nie pisanie
notatek na wykładach. Czasami fuksówka pomaga. Dyrektor z czwartego
roku kieruje tym całym wydarzeniem.
Są tam jakieś elementy poniżające,
drastyczne?
Najgorsze chyba było stanie. Byliśmy ustawiani w dwuszeregu,
wieczorem, już po całym dniu zajęć i musieliśmy stać do 2 czy 3 w
nocy. Baczność fuksy, ruki po szwam.
I gdy tak staliście, dyrektor fuksówki wybierał sobie
żonę?
Nie, tak szybko to się nie zaczęło, dopiero po pierwszym roku.
Zakochała się pani w swoim oprawcy? To jakiś syndrom
sztokholmski.
Bez przesady, Bartek nas fuksował, ale to była zabawa.
Przynosił mi zawsze jabłko albo jakieś inne owoce. Wymyślił, że mam
się przedstawiać, podrzucając jabłko. Każdy fuks jest porównywany z
kimś z poprzednich lat albo z kimś znanym. Ja miałam się
przedstawiać „Ewelina Kudeń – Magdalena Zawadzka”. Jeden kolega z
tyłu zawsze wtedy pytał: Za co? Dopiero po roku
zrozumiałam, o co mu chodziło.
Jak się Pani w tej szkole znalazła?
Pochodzę z małego miasteczka, z Małogoszcza pod Kielcami. 5
tysięcy mieszkańców, nic się nie dzieje. Ale za moim blokiem był
dom kultury. I ja w wieku 6 lat podpatrzyłam, że tam jakaś grupa
robi teatrzyk. Poprosiłam mamę, żebym mogła się zapisać. I tak już
zostało. Ale nie myślałam o szkole aktorskiej, nie wybiegałam myślą
tak daleko. Dopiero moja siostra, która się sprowadziła do Łodzi,
powiedziała mi o klasie o profilu teatralnym. Zaproponowała, żebym
do szkoły średniej przyjechała do Łodzi. I tak wylądowałam w VI LO
u Ani Ciszowskiej. To jest osoba po części odpowiedzialna za to,
kim jestem. Na Wydział Aktorski zdałam za drugim razem. Najpierw
niesiona entuzjazmem poszłam zupełnie zielona. Musiałam przez rok
robić, więc pojechałam do Krakowa, do policealnego Lart Studio.
Rodziców nie było stać na utrzymywanie mnie w Krakowie, więc
opłacali mi tylko szkołę i mieszkanie. Na swoje wydatki musiałam
zapracować sama. Sprzedawałam popcorn i colę w kinie, po południu
chodziłam na zajęcia. Niesamowity czas.
Dobry był ten wasz rocznik? (chwila ciszy)
Myśli pani, jak to dyplomatycznie
powiedzieć?
Dużo osób dostało pracę w zawodzie, ale chyba jedynie Asia
Osyda jakoś wypłynęła. Kontakt mam z nimi sporadyczny i gdyby nie
Facebook, to za wiele bym nie wiedziała. Z Danielem Misiewiczem
gramy Związek otwarty.
Na IV roku dostała pani stypendium ministra kultury –
była pani zdolną studentką?
Tam chodziło o średnią. Pani z dziekanatu zaproponowała, że
wyśle mi dokumenty do stypendium ministra – miałam tylko wpisać
dodatkowe osiągnięcia.
Jakie osiągnięcia?
Zdobyliśmy na trzecim roku nagrodę publiczności na festiwalu w
Moskwie. Pojechaliśmy z Efektem Dopplera, spektaklem na
podstawie scen z filmów Jarmuscha, przygotowanym przez Marcina
Brzozowskiego. To chyba jedyna osoba ze szkoły, która poszerzyła
moje horyzonty i widzenie teatru. Szkołę wspominam tak sobie.
Pierwsze dwa lata były intensywne, a potem profesorowie nam
odpuścili.
A dyplomy?
W Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie zagrałam dwa
małe epizody W Top Dogs Marcina Brzozowskiego miałam
większą rolę, ale to był dziwny dyplom. Przerobiony z
wcześniejszego egzaminu, ciągle poprawiany. Ekipa w końcu przestała
wierzyć, że to jest dobre. Więc raczej sobie nie pograłam. Ale
Bartek zobaczył, jak Krystyna Janda zrobiła ze studentami
Związek otwarty. Tam jest co grać. Więc gdy z dyplomami
trochę nie wyszło, padła propozycja, żebym z kimś tę sztukę
zrobiła. Wybór padł na Daniela. Przez trzy lata zagraliśmy to ze 30
razy, ostatnio w Łódzkim Domu Kultury.
Przygotowując małżeńską komedię miała już pani dwa
nazwiska?
Byliśmy razem, ale Bartek mężem jeszcze nie był. Ślub
wzięliśmy po czwartym roku, w wakacje. Jesienią minister zaprosił
mnie na Zamek Królewski po stypendium na ostatnie pół roku studiów.
Dwa dni po jego odebraniu urodziła się Zosia.
A równocześnie cały czas była pani w Związku
otwartym z Danielem…
Śmiejemy się, że ten spektakl będzie trafiony w punkt za
jakieś 10 lat, kiedy będziemy koło czterdziestki, nabierzemy
życiowego doświadczenia. Wtedy powrócimy do tekstu, bo w naszym
przedstawieniu dużo wykreśliliśmy, żeby nie gadać o nie swoich
problemach.
Da się pogodzić wychowywanie dziecka z zawodem
aktora?
To bywa trudne, gdy próby trwają i trwają, ale myślę, że inni
mają gorzej. Ci, co pracują w biurowcach, wychodzą rano, a
wracają wieczorem. Ja mogę Zochę zabrać ze sobą na casting czy na
spektakl. Stawiam na rodzinę, która niedługo znów się powiększy.
Gratuluję. Czyli znów czeka Panią przerwa w występach
na scenie. Trudno się wraca do grania po kilkumiesięcznej
przerwie?
Do Związku wróciliśmy bardzo szybko. Zaczęliśmy też
prace nad Próbami Schaeffera w Arterionie. Ponadto Ania
Ciszowska w lutym 2012 zaproponowała mi udział w spektaklu
produkowanym na Dotknij Teatru Podróż do wnętrza sceny. To
było ciekawe przedstawienie, choreografię ustawiał Jacek
Owczarek.
Taki ciąg dalszy zajęć z liceum?
Trochę, ale na profesjonalnej scenie. Łącznikiem była Ania
Ciszowska, której mogę słuchać zawsze. W aktorstwie jestem
intuicjonistką, muszę sobie coś obmyślić, sprawdzić na scenie i
dopiero widzę, czy to mi się zgadza. Wiem, że są osoby, które
podchodzą do roli analitycznie, miesiącami myślą, dlaczego ten
guzik jest czerwony, a postać akurat wtedy podnosi rękę. Nie
mam nic do takiego teatru, ale ja chcę działać, robić. Anię
lubię za to, że pięknie mówi o roli, zawsze jest świetnie
przygotowana. A jednocześnie to nie jest rozpisane na papierze,
Ania pozwala aktorowi szukać, próbować wiele razy. Przy okazji
poznałam też Jacka Owczarka.
Owczarek, Brzozowski – to raczej offowy model
teatru…
Mnie to kręci, z Marcinem po szkole pracowałem przy
Bierzeńcach w Teatrze Szwalnia, takim przedstawieniu o
Czarnobylu na podstawie Swietłany Aleksijewicz. Uwielbiam teatr
Marcina. Ten klimat, to że on czerpie z muzyki ludowej, muzyki
dawnej, muzyki ukraińskiej. Na scenie stoi aktor, zapala się na
niego światło i to jest magiczne. W normalnym teatrze teatrze
ludzie się rozsiądą, zapłacą za bilet, zwyczajność… A ja lubię
jakieś takie wariactwo. Nie chodzi oczywiście o to, by się zalewać
krwią albo pokazywać piersi, tyłek i wszystko… Ale teatr Marcina –
coś takiego chciałabym kiedyś robić.
Może jest w tym offie trochę snobizmu, na przykład to
wieczne trzymanie widzów przed drzwiami i wpuszczanie tuż przed
rozpoczęciem spektaklu.
Ja wiem, może trochę się łudzę, żyję przeszłością. Bo w
czasach licealnych Łódzkie Spotkania Teatralne, a nawet Łópty to
było coś wielkiego, wydarzenie. Wszyscy chcieli być tacy offowi i
może ja w tym trochę zostałam.
Off przeniósł się do teatrów
instytucjonalnych.
Ostatnio w teatrze większość rzeczy mi się nie podoba. Nie
wiem, co jest nie tak. Na przykład mnie kręci teatr Agaty
Dudy-Gracz, choć nie miałam przyjemności z nią pracować. Jej
Złesny były świetne – pełne, prawdziwe, takie mięcho na
scenie. Potem poszłam do Jaracza na Iwonę i przeżyłam
rozczarowanie. Nie wiem, po co to zostało zrobione. A Według
Agafii znowu mi się podobało - aktorzy bawili się swoimi
rolami. Nie wiem, od czego to zależy.
Zobaczyć panią można w TeArcie (dawniej Arterion) i w
Teatrze Małym – to podobne przedsięwzięcia?
W Arterionie dobieramy sobie ekipę i sami podejmujemy decyzję,
co będziemy robić. Natomiast w Małym jest dyrektor Pilawski, który
buduje repertuar, dobiera obsadę, a my nie mamy za wiele do
gadania. Ale cieszę się, że tam jestem, bo dużo gram. Teraz
zrobiliśmy Balladynę, którą od poniedziałku do piątku
przez dwa tygodnie graliśmy dzień w dzień, czasem po dwa razy.
Maraton.
Gra tam pani Alinę i Chochlika. Którą postać pani
bardziej lubi?
Chochlika, zdecydowanie. Alina tak naprawdę ma dwie sceny.
Trochę się poprzymila do Kirkora i zaraz umiera. Trochę współczuję
aktorkom, które grają tylko Alinę. To musi być smutne – umierać i
czekać trzy akty do końca spektaklu. Dlatego cieszę się z tego
Chochlika. To taka organiczna, trochę offowa rola.
To odpowiada pani temperamentowi czy to wyobrażenie
reżyserów, że właśnie w takich rolach panią obsadzają. Rita też
jest trochę zadziorną chłopczycą.
No właśnie – Rita. Edukację Rity podsunęliśmy Markowi
Kasprzykowi i najpierw w ogóle nie chciał tego robić. Ja też
strasznie długo tej Rity szukałam i żal mi, że tak mało razy
zagraliśmy. Andrzej Wichrowski miał premierę Zwłoki, teraz
ja wypadnę. Może jesienią zagramy…
W Związku jest moment przełomu, gdy bohaterka
zmienia dres na seksowną, czarną sukienkę. Które wcielenie jest
pani bliższe?
To w sukience.
Czyli jednak uwodzicielska sexbomba, a nie
chłopczyca?
Nie, nie o to chodzi. Chcę grać postaci, które mają własne
zdanie. Chodzi o żywy temperament, zaciętość, niezależność, nie o
seksualność. W szkole miałam strasznie dużo tej erotyki – a to
musiałam się z kimś całować, a to byłam gwałcona.
Straszne historie. A jakim widzem jest
aktor?
Jest bardzo krytyczny. Myśli się: ja bym to lepiej zagrała,
ale potem trzeba sobie powiedzieć: no to wejdź i zagraj, przecież
ktoś nad tym pracował przez dwa miesiące. Aktor patrzy na wszystko
– każda zła zmiana świateł, nierówne wejście muzyki – od razu
mu przeszkadza.
Gra pani w różnych projektach bez stałego angażu. To
chyba przyszłość waszego zawodu?
To trochę słabo. Aktorów bez etatów - mam wielu takich kolegów
- zabijają składki, ubezpieczenia. Żeby pójść do lekarza, muszą się
tyle nałazić, męczy ta papierologia. Ja na szczęście jestem
podpięta pod męża.
Mąż lekiem na całe zło. Zawsze powtarzam to swojej
żonie.
Dobrze mieć męża, takiego dobrego, kochanego. My bardzo się
wspieramy, ale jesteśmy wobec siebie krytyczni. Gdy pracowaliśmy
razem, prawie się pozabijaliśmy. Daniel mówił: wychodzę na 5 minut,
a wy sobie wyjaśniajcie. Po 5 minutach (milczenia) jakoś szło
dalej.
Pani gra, a mąż ocenia: to było dobre, a to
złe?
Nie, raczej mówi, co można by zmienić, pyta, dlaczego zrobiłam
to tak i tak, coś proponuje. Z reguły mówi: spektakl taki sobie,
ale ty…
Może chce mieć spokój w domu.
Wiem, że szczerze mi powie, gdy mu się nie będzie podobało. To
działa też w drugą stronę. Na ostatniej premierze musiałam do niego
zadzwonić w przerwie i powiedzieć, żeby się tak nie kiwał na boki
podczas piosenek. Posłuchał.