Obserwuję przez okno smutny koniec hotelu "Centrum", sztandarowej inwestycji w łódzkim Śródmieściu epoki Gierka. Maszyny budowlane dokonują destrukcji, a kamieni kupa rośnie w siłę. Czy jednak ludziom żyje się dostatniej?
Z rozbieraniem hotelu jest jak z rozbieraniem się w hotelu.
Zawsze powstaje problem, co zrobić z tymi wszystkimi rzeczami,
które przywieźliśmy. Ubrania, buty, ale też wygrzebane z walizki
przybory toaletowe, kapcie, ręcznik, pojemnik na soczewki
kontaktowe, termos i kubeczek - wszytko to piętrzy się wokół łóżka,
bo na jedną noc nie opłaca się przecież układać rzeczy w szafkach.
Podobnie z hotelem - sama bryła niby jeszcze stoi, a i tak po obu
stronach pną się do góry zwały gruzu, sterty metalowych
konstrukcji, kawałki papy i połamane tekturowe płyty.
Od ósmej do szesnastej ktoś próbuje to jakoś porządkować i
wywozić, ale po fajrancie wszystko zamiera (przez ostatnich kilka
dni zamarło zupełnie). Wtedy przychodzi druga zmiana - młode
pokolenie złomiarzy z okolicznych kamienic swobodnie przeskakuje
przez ogrodzenie budowy i zabiera, co wpadnie im w ręce. Ubrani w
dresowe spodnie, bluzy z kapturem i buty do futbolu halowego
prezentują całkiem dobrą organizację pracy. Właściwie to firma
dokonująca rozbiórki mogłaby im po prostu umożliwić swobodną
działalność i spokojnie czekać na efekty. Zaoszczędziłaby czas i
pieniądze, choć straciłaby sporo surowca wtórnego. Wiem, wiem, tak
nie można - to mogłoby się skończyć jakimś wypadkiem.
Firma rozbiórkowa zatrudnia więc ochroniarza - jakiegoś
grubego dziadka o schorowanych nogach, który próbuje chłopaczków
kradnących złom powstrzymać. Bez skutku, nawet targając kilka
metalowych prętów, potrafią biegać szybciej. By ich wystraszyć,
ochroniarz coś tam pokrzykuje, a nawet rzuca w nich kawałkami
cegieł. Nie powiem, że chce trafić, ale i tak może to być
niebezpieczne. Gdyby chciał trafić, na pewno by spudłował, ale
jeśli nie chce - wszystko się może zdarzyć. Zakładam jednak, że nie
jest złym człowiekiem. Po prostu ma taką pracę. Za pięć złotych na
godzinę marznie na pobojowisku w centrum Łodzi. Widać musi...
Pomyślałem, że to całkiem niezła metafora współczesnej Łodzi
(Polski). W miejscu starego "Centrum" powstaje nowe centrum.
Kiepsko wyedukowana młodzież walczy z emerytami o jakieś śmieci,
ochłapy, budowlaną padlinę. Władze pilnują jedynie, by między
wygrodzonymi terenami różnych inwestycji pozostawiono wąskie
przejścia dla pieszych. Tymi korytarzykami przemykają do swoich
pokoi w biurach i urzędach ludzkie mróweczki. Z okien oglądają
podczas przerwy śniadaniowej spektakl pod tytułem "Przebudowa i
rewitalizacja". Media patrzą raczej w inną stronę.
Za 40 lat dzisiejsi młodociani dresiarze będą schorowanymi,
przepitymi dziadkami. Nadal będą próbować zbierać złom, ale takich
spektakularnych okazji jak zburzony hotel będzie jak na lekarstwo
(co może nie jest najlepszym wyrażeniem, bo leki będą dla nich za
drogie). W wieżowcach nowego centrum będą się palić nieliczne
światła. Po opustoszałym, wymarłym blokowisku na Manhattanie będzie
hulał wiatr. Miasto stu zamieszkanych kamienic wystawi na przetarg
nowe tereny inwestycyjne.