"Jest takie miejsce na ziemi, do którego wracam zawsze wspomnieniami. To miejsce stanowi syntezę dzieciństwa mego i wieku dojrzałego, zabawy i radości, smutku, żalu, i tęsknoty za tym, co minęło, a już nie powróci..." Oto niepublikowane dotąd sentymentalne opowiadanie Radosława Wijaty.
[…] TY JESTEŚ MOJE MIASTO,
ŁZA PRZECHODZĄCA W RADOŚĆ,
WESTCHNIENIE – W GRANIT.
TY JESTEŚ MOJA TROSKA,
TROSKA, KTÓRA ZACHWYCA
OCZY, USTA, SERCE.
[…].
(A. Ważyk – „Warszawa, Źrenica Pokoju” [w] J. W. Gomulicki,
„Cztery Wieki Poezji O Warszawie” – Antologia, PIW, Warszawa
1996, s. 389)
Pamięci mojej kochanej Prababci – Anny Kołodziejczyk (zm.
1986) – za miłość
Jest takie miejsce na ziemi, do którego wracam zawsze
wspomnieniami. To miejsce stanowi syntezę dzieciństwa mego i wieku
dojrzałego, zabawy i radości, smutku, żalu, i tęsknoty za tym, co
minęło, a już nie powróci. To po prostu mój azyl, moja przestrzeń
pełna magii, idylla, raj…, a zarazem piekło – to pustka, a dziś
wyobcowanie. To było początkowo moje „małe okno na świat”. Okno
przez które, jako dziecko widziałem wszystko w pięknych barwach.
Świat wydawał się bliski, przyjazny, swojski i piękny. Ten mój
świat..., świat w rzeczywistości niewielki, był dla kilkuletniego
chłopca, jakże duży i ważny. To była kraina wymarzona, wyśniona –
Arkadia. Istniała ona zatem w zasięgu ręki dziecka, a więc była
beztroska i jakże cudowna. Ten sielski nastrój nie trwał jednak
wiecznie. Z czasem moje okno na świat zamazywało się. Widziałem
przez nie tylko szarości. Aż zupełnie moje „okno” stało się w
istocie niewidoczne – wręcz spękane.
Mroczków Gościnny (obecny Mroczków Gościnny nosił nazwę
Mroczkowa Małego – red. B. Świątek – Mazur, Gmina Opoczno Wita –
Gmina Opoczno, Wczoraj, dziś, jutro, Opoczno 2005; s. 43) – to o
nim mowa, rodzinne strony, mała wieś leżąca nieopodal Opoczna. Cóż
za sprzeczna nazwa?
Mroczków, bo tajemniczy, mroczny, straszny; Gościnny – bowiem
przyjazny, radosny, biesiadny.
Czy to prawda? – zadaję pytanie – a może jest inny…?
Druga połowa lat 70. XX wieku.
Po raz pierwszy zostałem tutaj przywieziony mając roczek.
Prawdopodobnie już wtenczas musiałem odczuwać specyfikę i urok tego
miejsca – jego magię i piękno. Nie płakałem, byłem spokojny – wiem
to z opowieści mych rodziców. Tak, co roku do pewnego czasu, w
wakacje tu gościłem, z mamą i z tatą – u wujostwa, a co
najważniejsze u mojej Prababci. Czym byłem starszy, tym lepiej
poznawałem tą przestrzeń, rzeczywistość dnia codziennego wsi -
poprzez dotyk, węch, smak, wzrok i słuch.
1985 rok – czerwiec – sierpień.
Zbliżają się kolejne wakacje – mimo, iż mam wyjechać na
kolonie, następnie z rodzicami nad morze, nie jestem jednak tym
faktem tak uradowany – jak przyjazdem na „moją wieś”. Trudno mi
czekać daty wyjazdu…, aż wreszcie nadszedł ten dzień, tak długo
oczekiwany.
Przejazd koleją to sama frajda dla dziecka. Nareszcie, z
głównej drogi (która prowadzi z Opoczna) skręcam w prawo, do
gospodarstwa rodziny.
Po lewej i prawej stronie liczne grusze, jabłonie, śliwy; tam
dalej czereśnia, tuż za nią wiśnia. Poniżej krzaki agrestu,
porzeczek, a tuż nad ziemią owocujące truskawki. Obok jest ogród
warzywny i kwietnik. Na prawo natomiast zielona, soczysta kolorem
trawa, pasą się tu owce i jagnięta. Poprzez korony drzew, słońce
przebija się promieniami ku ziemi – pragnie ją mocno ogrzać, lecz
nie pozwala mu na to wiatr, który hasa i schładza ogród, niczym
kostka lodu – rozgrzany granit.
Dochodzę już do domu, ale nie tego – zbudowanego z pustaka,
ukrywającego się zaraz za ogrodem. Jakże on nie pasuje swym
wyglądem do tutejszego otoczenia, jaki on szary, zimny i brzydki!
Za nim – podłużna, drewniana chałupa – chatka z lat 30. minionego
wieku (1932 – data widniała nad głównym wejściem do domu). Co roku
jest odświeżana, to znaczy poddawana procesowi wapnowania. Jasna,
parterowa, z dachem dwuspadowym, pokrytym papą (wcześniej dach był
pokryty słomą), kominem i małymi okienkami. W jednym z nich – w
kuchence – Prababcia zawsze wypatrująca, wyglądająca podróżnych.
Wspaniały widok! Drobnej postury, zmęczona wiekiem, ale zawsze
radosna odwiedzinami. Dotykam Ją swymi małymi rękoma. Jest taka
delikatna. Każda zmarszczka mówi mi o Jej dość trudnym życiu.
Dom podzielony został na dwie izby: po lewo – czarną (kuchnia:
początkowo na jej miejscu była komora, pomieszczenie z surowych
bali – niewykończone, nieogrzewane, w niej trzymano różne
najpotrzebniejsze rzeczy, w tym produkty spożywcze, jak np. mąkę,
ziarno oraz odzież – było to więc pomieszczenie magazynowe; kuchnia
i pokój – stanowiły jedno – były razem po drugiej stronie sieni –
po prawo, patrząc od drzwi wejściowych do domu – lecz ja tego faktu
nie pamiętam – wiadomości od cioci Józefy Szostak z Łodzi – córki
Prababci Anny Kołodziejczyk) i białą (izba reprezentacyjna) –
większą, naprzeciw izby czarnej. W kuchni – stał piec z zapieckiem,
obok ławka; przy oknie znajdował się okrągły stół z czterema
krzesłami (wcześniej stał na środku kuchni, bliżej kredensu, a przy
oknie, między piecem a łóżkiem, umieszczone było łóżeczko dla
dzieci najmłodszego syna Prababci Antoniego – tego faktu również
nie pamiętam – wiadomości od mamy Grażyny Wijata), vis á vis
kredens z naczyniami, ponadto, dwa duże łóżka drewniane, wyściełane
słomą, na nich pierzyny i poduchy pięknie obszyte. Było tu też
wiadro z wodą, miska, a na ścianie przy piecu, wisiały różne
sprzęty kuchenne. Naprzeciw nich (pomiędzy łóżkami) stał stolik
(maszyna do szycia) z radiem; na ścianach powieszone były liczne
obrazy świętych i zegar odmierzający nieubłaganie biegnący czas. Na
belce u sufitu wisiała lampa. Zaś na parapetach okiennych w
doniczkach rosły kwiaty. Należy dodać jeszcze to, iż podłoga w tej
izbie była drewniana.
Lubiłem chować się za piecem w kuchni. Był zawsze cieplutki. W
tej izbie (czarnej) na piecu Prababcia przygotowywała zawsze różne,
smaczne, choć skromne potrawy kuchni regionalnej (opoczyńskiej).
Ot, to cała kuchenka. Cóż za ascetyczne miejsce!
Izbę czarną od białej oddzielała sień, w której stał piec
chlebowy – naprzeciw drzwi wejściowych. Pamiętam, to w nim Babunia
wypiekała dorodne bochny chleba. Były pyszne, szczególnie ich
skórka oprószona mąką prosto z młyna. W sieni również było wejście
na strych (dostawiało się drabinę).
Następnie przez sień wchodzę niezbyt wysoką futryną do drugiej
izby (reprezentacyjnej) – pokoju. Izba wydaje się ciemniejsza, są
tu tylko dwa małe okienka (w przeciwieństwie do kuchenki, gdzie
były trzy), przez które zaglądają gałęzie drzew. Wstępując do niej
(izby białej), widzę na pierwszym planie stolik pod ścianą, nakryty
lśniąco białym obrusem – na nim ołtarzyk – w centrum figura Matki
Boskiej, po bokach inni Święci; obok papierowe kwiaty w wazonach i
świece. Blisko tego szczególnego miejsca (po lewo) – stoi pięknie
dekorowany i okuty kufer (skrzynia) do przechowywania ubrań, po
bokach zaś dwa drewniane łóżka (również wyściełane słomą); ponadto
obok jednego z nich (z lewej strony) znajduje się – duża, także
drewniana, stara szafa, skrzypiąca podczas otwierania. Po lewo, od
wejścia jest też piec (który nie był używany) oraz po prawej
stronie, przy oknie – ławka pod ścianą. Na ścianach wiszą również
liczne obrazy świętych. Pamiętam też to, iż po prawo, przy wejściu
do tej izby, na ścianie zawieszone było także lustro. U sufitu z
belkami znajdowała się lampa. Na podłodze z drewnianych desek (tuż
przy piecu było zejście do piwnicy, gdzie trzymano między innymi
ziemniaki), były zaś rozłożone pasiaki. Oprócz tych wszystkich
sprzętów domowych można było dostrzec dekoracje z bibuły, pająki i
kwiaty (podobnie jak w kuchni) na parapetach okiennych.
Na zewnątrz, tuż przy domku, Prababcia miała mały ogródek
kwiatowy (wcześniej był tu też ogródek warzywny, lecz ja tego faktu
nie pamiętam – wiadomość od babci Marianny Wijata, córki Prababci,
Anny Kołodziejczyk). Wącham nieznane mi jeszcze w większości
kwiaty. Zapach ich unosi się naokoło. Dominują kolory żółci,
czerwieni i fioletu. Jedne kwiaty są wyższe, pną się dumnie do
słońca, jak np. malwy, drugie zaś – niskie i drobne zarazem. W
pobliżu znajduje się studnia, a niedaleko niej rośnie duży kasztan
(generalnie w zagrodzie rosły pojedyncze drzewa). Naokoło duże
podwórko ogrodzone jest drewnianym płotem – naprzeciwko domu Babci
jest drewniana stodoła, obok obora, stajnia, chlew wraz z komórką i
innymi pomieszczeniami gospodarczymi. Za nimi mały lasek (o
drzewostanie głównie iglastym) „na górce”, w którym zawsze rośnie
mnóstwo grzybów (głównie zajączków). Za tym „niewielkim laskiem”
pola słaniają się ku wijącej dolince malutkiego strumyka,
zarośniętego drzewami, krzakami i zaroślami (wcześniej jednak pola
i łąki przedziela droga, prowadząca do wsi Mroczków Ślepy – obecnie
zwany Mroczkowem Dużym; pierwotna nazwa Mroczkowa Ślepego, jak był
nazywany do 1998 roku, a teraz Mroczkowa Dużego to Mroczków Wielki
– red. B. Świątek – Mazur, Gmina Opoczno Wita – Gmina Opoczno,
Wczoraj, dziś, jutro, Opoczno 2005; s. 43, 44). W dole (za
wspomnianą drogą) dostrzegam również drewniany kościółek (z czasem
pobudowany z tutejszego kamienia – przywieziono piaskowiec z Jaziej
Góry, najwyższego wzniesienia Wzgórz Opoczyńskich, która znajduje
się między Mroczkowem Gościnnym, Kraszkowem, Bielowicami, a Wólką
Karwicką – red. B. Świątek – Mazur, Gmina Opoczno Wita – Gmina
Opoczno, Wczoraj, dziś, jutro, Opoczno 2005; s. 76; wiadomość ta
również od cioci Józefy Szostak z Łodzi), za którym hen ciągnie się
duży las.
Na podwórzu liczna zwierzyna. Nasłuchuję ich, a więc: kur i
kurcząt, kaczek (i małych kaczuszek), gęsi, indyk, i perliczek,
ponadto kilku ujadających psów, tudzież kotów wylegujących się na
słońcu. U wodopoju (przy oborze) stoją cztery dorodne krowy, dwa
cielaki; w małej stajni – koń i źrebię wyglądające przez wrota. W
chlewie słychać również pokwikiwania licznych świń i prosiąt
(warchlaków), ponadto tuż obok, beczenie baranów i małych owieczek
(jagniąt). W klatkach na podwórzu dostrzegam kilka króli. W kurniku
zaś część kur siedzi na grzędach, bądź wysiaduje jaja.
Prawdziwa sielanka naokoło, aż dech w piersi zatyka.
Wieczór, wspólna kolacja przy jednym stole – pajda chleba
pieczonego domowym sposobem, ser, mleko, następnie drożdżowiec –
pycha! Smaku i zapachu takiego chleba nigdy wcześniej nie znałem.
Pamiętam – skórka na chlebie była mocno wypieczona. Przed
rozkrojeniem chleba Babunia robiła na nim znak krzyża. Wtenczas
tego nie rozumiałem. Dziś już wiem. Nasz Chleb Powszedni jest
największym obok miłości darem od Boga. Należy Go szanować i
dzielić tak, by nigdy nikomu Go nie zabrakło.
Wieczorna kąpiel w letniej wodzie – w wodzie ze studni;
pacierz i hop do łóżka! Jakże ja nie lubię spać na tych łóżkach
wyściełanych słomą – to coś w bok mnie uwiera, to znów mi twardo,
niewygodnie…
Wreszcie lampy gasną, wydaje się, jakby życie miało za moment
opuścić progi tego domu, lecz nie – nie wszyscy szykują się do snu,
ono dopiero się zaczyna – tak – dla korników. Świetna sprawa. Raz z
lewej strony słychać skrobanie, to znów z prawej. Tak, praca wre,
prędzej, czym prędzej – kolejny korytarz gotów. I tak do
świtu!
Wczesny ranek. Słyszę – kogut pieje. Oznajmia, że dzień się
zaczyna. Śniadanie, zabawa na podwórzu pośród ptactwa. W końcu
praca jakże dla mnie wówczas ważna – wyprowadzenie krów, cielaków,
także jagniąt, owiec i baranów na Jesionkę, to znaczy na łąkę, tuż
za gospodarstwem (niedaleko kościoła). Następnie pomoc w polu –
wiążę snopki zboża i pomagam je nakładać na wóz. Trudno mi je
nałożyć, jestem jeszcze mały, a wóz za wysoki.
– Bęc, bęc – to baran mnie bodnął – ile przy tym mego pisku i
krzyku. Uciekam. Mama z ciocią mają moc radości. Słyszę syczenie –
to gęś mnie goni, to znów pies za spodnie ciągnie.
Ach sama frajda. Cóż więcej trzeba mi do szczęścia?
Wiem – tego, co jeszcze przede mną – jazda na wozie
załadowanym zbożem, a pod wieczór pieczenie ziemniaków w
ognisku.
Cóż, gdyby ktoś się mnie wówczas zapytał, gdzie znajduje się
raj, odpowiedziałbym bez wahania – tutaj. Tak, tutaj na ziemi, w
Mroczkowie Gościnnym, gdzie beztroska zabawa miesza się ze
spontaniczną radością. Urok tego miejsca, jego czar – czar Edenu,
miałem, na co dzień przez te kilka dni każdego roku.
Wczesny poranek następnego dnia.
Wybrałem się z kuzynostwem na grzybobranie do pobliskiego
lasu. Około południa już wracam z pełnym wiaderkiem wszelkiej maści
grzybów: maślaków, podgrzybków, zajączków, gdzie niegdzie borowik i
krawiec. Uwielbiałem chodzić do lasu i zbierać jego „owoce”.
Grzybobranie stanowiło dla mnie pewien rytuał. Już dzień wcześniej
oczekiwałem wyjścia, przygotowywałem się, myślałem i dumałem – ileż
to nazbieram grzybów? Spać nie mogłem. Ach…
Coś się dzieje – niepokój, szum, zabierają moją mamusię!
Gdzie? Po co? Dlaczego? Nie wiem… Uciekam do komórki tego
brzydkiego, murowanego domu, chowam się, płaczę, krzyczę – wyglądam
przez okno – a ona odjeżdża szybko samochodem. Dlaczego, dlaczego?
Łza przesłania mą radość!
Po kilku dniach już wiem – gdzie i dlaczego mamusię zabrano.
Do szpitala w Opocznie, bowiem przyszedł nagle czas na rozwiązanie.
Urodził mi się braciszek. Cudownie! Odwiedzałem ich codziennie w
szpitalu. Braciszek był taki malutki i płakał… Zapamiętałem to
jeszcze, iż miał bardzo ciemne włoski...
Po wypisaniu mamy ze szpitala wraz z całą rodziną wróciliśmy
do Łodzi. Nie zajechaliśmy już do Mroczkowa Gościnnego. Prababcia
nie miała możliwości ujrzeć swego kolejnego prawnuka. Szkoda. W
następne wakacje na pewno odwiedzimy Ją z braciszkiem!
Wakacje się skończyły, również święta Bożego
Narodzenia. Jest 23 stycznia 1986 roku.
Ponownie jesteśmy w Mroczkowie. Z lewej i prawej strony szare
kikuty jabłoni, śliw, grusz, tam dalej czereśni, tuż za nią wiśni.
Ziemi nie okrył śnieg, mróz jednak mocno trzyma. Wszędzie ponuro.
Tu i ówdzie tylko cisza gra swą mroczną i smętną muzykę… Pewien
niepokój daje się wyczuć. Wchodzę na podwórko – widzę liczne grono
ludzi smutnych, zatroskanych i zapłakanych. Chatka Prababci – druga
izba (biała – pokój) – na jej środku stoi trumna, a w niej leży Ona
– Kochana (przeżyła 86 lat). Tuż obok świece, kwiaty i ludzie:
rodzina ta bliższa i dalsza, przyjaciele, sąsiedzi.
W powietrzu unosi się śpiew żałobny, płacz i smutek. Wszystko
spowolniało, wydaje mi się jakby to był film w zwolnionym tempie,
bezruch. Zegar ścienny, ten drewniany zegar w kuchence - już nie
odmierza czasu – przestał chodzić. Zamarł wraz z utratą Pani
swojej.
Żegnam się z Nią, łez nie ukrywam – płaczę, bo czuję pustkę po
śmierci Babuni – przecież Ważnej Persony tego miejsca! Wówczas
jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że już tu nie będzie tak, jak
było dotychczas.
Minęło kolejnych kilka lat…
Chatka – nie, to już nie ta sama chatka – to chata. Zamieniona
na kurnik, komórkę, w której trzyma się ziarno i wełnę owczą oraz
inne rzeczy. Meble z niej w większości wywieziono. Pozostała między
innymi duża, skrzypiąca szafa. Bród, pajęczyny, jeszcze gdzie
niegdzie poniewierają się pamiątki po świętej pamięci
Prababci.
Wspominam dom, każdy jego szczegół z lat minionych,
jednocześnie lustruję z chwilą obecną, z chwilą teraźniejszą. I nic
nie mogę rozpoznać! Wszystko zamazane, jakieś obce, jakieś nieme.
Coś mnie ściska w gardle, śliny nie potrafię przełknąć.
Jak można było tak postąpić z tym domem, nie uszanować tego
miejsca, które przesiąknięte zostało na wskroś historią? Miejsce,
które pamiętało radość, a także trudne chwile, w tym smutek. Jak
można było? Pyta się moja dusza i zarazem rozdziera. To wypływa z
jej głębi. Nie uzyskuję odpowiedzi – cisza. Jedynie czuję, tak
czuję - wstręt do kilku osób. Zabieram ze sobą kilka
poniewierających się pamiątek po Babuni i szybko opuszczam wraz z
młodszym bratem progi tego domu. Szkoda, że Danielek nie miał
możliwości poznania Prababci oraz ciepła rodzinnego tego
domu.
Podwórko również traciło na uroku. Skończyły się także
wakacyjne przyjazdy, a miejsce to, z roku na rok stawało mi się
coraz bardziej nieznane, ponure, szare. Zmieniało swój wyraz z oazy
szczęśliwości w oblicze mrocznej przestrzeni, w której z każdego
kąta powoli uchodzić zaczęło życie – gdzieś daleko, w nieznane mi
strony.
Lata 90. XX wieku.
Najmłodszy syn Prababci (mieszkający obok Babcinej chatki w
domu murowanym) z pomocą innych osób rozebrał niszczejącą chałupę.
Żal i smutek ogarnął ponownie serce. Pamiątka, jaka mi pozostała po
Prababci, to pamięć o Niej, tym domu i wizje Jej w mych myślach. To
przecież najlepsza pamiątka, której nikt nie jest w stanie mi
odebrać.
Koniec XX wieku.
Obecnie przyjazdy do Mroczkowa Gościnnego, a tym samym
odwiedziny kuzynostwa, to już sporadyczność. Ponownie przechodzę
przez ogród, który praktycznie dziś trudno tak nazwać. Drzewostan
silnie przetrzebiony – tu brak gruszy, jabłoni, a tam dalej
czereśni. Truskawki zarosły trawą, brak kwiatów (rośnie trochę
warzyw); owce i barany już się nie pasą, bowiem po prostu ich nie
ma.
Za ogrodem, po lewej stronie ten murowany (z pustaka), szary
budynek równie nieprzyjazny, co sprzed lat. Za nim puste miejsca –
po Babcinej chatce i ogródku. Zamazują się ostatnie ich ślady.
Naokoło podwórza wznoszą się na miejscu starych (w większości) –
nowe, murowane budynki gospodarcze: stodoła, obok stajnia, obora,
chlew, ponadto komórki, pomieszczenia między innymi na maszyny
rolnicze i garaże.
Za stodołą lasek, jakby się zmniejszył (wydaje się iż, część
drzewostanu zostało wycięte), mało już dziś w nim grzybów. Podwórze
zostało opasane nowym, szarym, mało efektownym ogrodzeniem. Brak
gustu! Wspomniany „mur” jakby „wchodził” częściowo w ten „mały
lasek na górce”, za stodołą (wydaje się, jakby rozdzielał
gospodarstwo wujostwa od sąsiadów).
Nie ma wspomnianych już owiec i baranów, króli, wszelkiego
ptactwa (jedynie kilka kur). Pozostał tylko koń, dwie krowy, także
dwie świnie – oto całe gospodarstwo. I tego dziś się nie opłaca
trzymać – słyszę – za wysokie koszty utrzymania, a za mały zysk. A
na podwórzu generalnie jest bałagan, jak na budowie: cement,
pustaki, drzewo, mało zieleni.
Smutno tu teraz, życie jakby zamarło, brak radości. Przestrzeń
swego czasu tak bardzo mi bliska uległa całkowitej metamorfozie, a
ja obco się tu dziś czuję. Postrzegam ją zupełnie inaczej, gdyż
jestem już dorosłym człowiekiem. Pozostały jedynie wspomnienia:
chatki pełnej ciepła i radości, Prababci wypatrującej gościa w
okienku kuchennym, chleba własnego wypieku. Dziś z chęcią bym się
już położył, choć na moment, do łóżka wysłanego słomą, zamknął oczy
i posłuchał muzyki korników!
Ach te marzenia… Gdyby czas chciał się choć trochę cofnąć,
odrobinę, odrobinkę... Przystanąć, odpocząć, rozejrzeć się dookoła
i dopiero popędzić przez łąki, przez pola. I dalej, wciąż dalej
przed siebie, na wprost, na przełaj… To tylko marzenia, nic
więcej!
Cieszę się, iż mogłem to wszystko przeżyć, być cząstką tego
miejsca – minionej przestrzeni. Przez to czuję się bogatszy
wewnętrznie! Biedni ludzie, którzy magii takich miejsc nigdy nie
odczuli, bądź, co gorsza – do nich się nie przyznają! Bowiem strata
to ogromna, a i spustoszenie wnętrza człowieka niemałe.
To jest szczególne miejsce, zwierciadło mej radości i smutku,
do którego wciąż powracam wspomnieniami, mimo upływu lat. Dziś w
mej pamięci (powtarzam: dorosłego już człowieka) to „okno na świat”
ma szczególny wymiar. Widzę bowiem to piękne okienko z Babunią –
niewielkie, ale jakże cudowne, przesiąknięte mistycyzmem, wręcz
świętością. Z drugiej strony obserwuję też „okno”, jakby
strzaskane, w którym (lub przez które) już nic nie da się dostrzec.
Oprócz bólu i żalu nie ma tu już nic. Serce jest rozdarte… Ach
gdzież ten dom, jego czar: Wołam – gdzie jesteś? Gdzież? Słyszę
pustkę przygnębiającą. To tylko wieje wiatr… Jednak ciepło rodzinne
tego domu za sprawą Prababci zapamiętam na zawsze. Mój dom, moja
oaza, moje okno na świat umarło na zawsze, ale nie w mej pamięci i
nie w mym sercu!
Ostatnie spojrzenie na okolicę, nie chcę być już tu dłużej.
Głęboki wdech, wsiadam do samochodu i odjeżdżam…
***
Za udzielenie wszelkich informacji do powyższego artykułu na
temat życia Prababci, jej domu i podwórka, składam szczególne
podziękowania rodzicom – Grażynie i Tadeuszowi Wijata, babci
Mariannie Wijata, cioci Józefie Szostak (siostra mojej babci) i
cioci Janinie Kołodziejczyk (bratowa mojej babci) z Łodzi.
Przy pisaniu pomocne okazały się również dwie
publikacje:
Czerwiński T. – „Wyposażenie domu wiejskiego w Polsce” (OCALIĆ
OD ZAPOMNIENIA), Sport i Turystyka – MUZA SA, Warszawa 2009.
Świątek – Mazur B. (red.) – „GMINA OPOCZNO – wczoraj, dziś,
jutro”, Hermes – Press, Opoczno 2005.
Pomocna okazała się także stała wystawa etnograficzna w Muzeum
Archeologiczno-Etnograficznym w Łodzi – „Szare jak ziemia, barwne
jak pamięć”.
Chrzestnym ojcem mojej babci – Marianny Wijata z domu
Kołodziejczyk, był syn dziedzica. Dziś wnuczka chrzestnego babci –
pani Libiszewska – jest dziennikarką w TVP Łódź (wiadomość od cioci
Józefy Szostak z Łodzi).
Rodzice Prababci – Anny Kołodziejczyk z Mroczkowa Gościnnego
to: Bronisława i Antoni Cabaj (wiadomość od cioci Józefy Szostak z
Łodzi).
Nazwisko Wijata znane jest już od co najmniej 1784 roku. We
wsi Ostrów (5 km od Opoczna) w owym czasie włościanami byli: Karol
Wijata i Piotr Wijata (Świątek – Mazur B. (red.) – „GMINA OPOCZNO –
wczoraj, dziś, jutro”, Hermes – Press, Opoczno 2005, s. 47).